Tarcza Jarowita i Chrzest Pomorza

 

W dzisiejszym odcinku ponownie będziemy poznawać losy Słowian z rejonu bliskiego Rugii, mianowicie Pomorza po obu stronach Odry. Historia którą opowiem dzisiaj rozgrywa się w latach 20. XII wieku, a więc jakieś czterdzieści lat przed ostatecznym upadkiem ostatniego bastionu pogańskich Słowian na Rugii.

 

Tarcza Jarowita i Chrzest Pomorza

by Michał Kuźniar | Słowiańskie Demony

 

Pomorze było w XII wieku częścią czegoś, co polski mediewista Jerzy Strzelczyk określił mianem “pogańskiego klina” jaki wbijał się w tym rejonie w zdecydowanej większości chrześcijańską już Europę. Od wschodu klin ten przebiegał przez ziemię ugro-fińskich Estów, następnie bałtyjskich Łotyszy, Litwinów, Jaćwingów i Prusów by skończyć się na Pomorzanach i Słowianach Połabskich. Bałtyk był więc swego rodzaju skansenem dawnych wierzeń wyznawanych przez ludy najdłużej opierające się chrystianizacji. Niedostępność geograficzna i znaczna odległość od serca cywilizacji łacińskiego chrześcijaństwa była sprzymierzeńcem wyżej wymienionych ludów. Chrześcijaństwo greckie miało spore trudności z chrystianizacją ludów na bezkresnych obszarach Rusi więc jego przedstawiciele nie byli aż tak zainteresowani w wysyłaniu misji do Prusów, Litwinów czy Estów. Pomorzanie i Połabianie zaś leżeli poza jakimkolwiek zasięgiem prawosławnych duchownych. Warto także podkreślić większą łagodność okazywaną w pracy misyjnej przez kościół prawosławny, który chętniej przymykał oko na różne przeżytki dawnych wierzeń i archaiczne zwyczaje. Ta postawa była wymuszona głównie geografią gdyż Europa Wschodnia nie była tak zurbanizowana ani gęsto zaludniona jak jej Zachodnia odpowiedniczka. Dotarcie do wiernych i kontrolowanie poprawności ich kultu było najzwyczajniej w świecie znacznie utrudnione w tej części kontynentu.

Chrystianizacja Pomorza i Połabia od początku musiała być przeprowadzona przez najbardziej zainteresowane tym przedsięwzięciem państwa – Danię, Polskę i Niemcy. Pomorze włączył w skład polskiego państwa już Mieszko I, ale nic nie wskazuje aby podjął jakiekolwiek akcje misyjne na tym terenie. W ogóle Mieszko nie wydawał się przykładać większej wagi do nawracania swoich poddanych i bardzo prawdopodobnie zadowolił się jedynie chrztem własnej osoby oraz swojego najbliższego otoczenia. Sytuacja zmieniła się pod panowaniem Bolesława Chrobrego, który z większym zapałem zabrał się za dostosowanie religii poddanych do własnych przekonań. Na Pomorzu powstała diecezja w Kołobrzegu, która okazała się równie efemeryczna jak polskie panowanie na tym terenie. Po śmierci Bolesława w 1025 rządy objął jego syn Mieszko II, człowiek niebywale wykształcony i wręcz światowy jak na standardy ówczesnych europejskich elit panujących. Pomimo tego sytuacja Polski wyczerpanej wieloletnimi wojnami, do tego otoczonej wrogami była bardzo ciężka. Najazdy niemieckie, ruskie i czeskie rozbiły monarchię Piastów w pył z czego skwapliwie skorzystali Pomorzanie. O diecezji w Kołobrzegu słuch zaginął. Władcy Niemiec mieli w tym czasie zbyt wiele problemów ze Słowianami Połabskimi, szczególnie Wieletami żyjącymi po zachodniej stronie Odry aby zajmować się Szczecinem, Wolinem czy w ogóle wybrzeżem na wschód od tej rzeki. Władcy Danii z kolei byli bardziej zainteresowani wojnami w dalekiej Anglii czy Norwegii co finalnie bardziej się im opłaciło, zwłaszcza jeżeli uwzględnimy piorunującą karierę Kanuta zwanego Wielkim, władcy Morza Północnego w pewnym momencie sprawującego rządy w Danii, Anglii i Norwegii jednocześnie. Ciekawostką jest jego pochodzenie w prostej linii od Mieszka I, który był dziadkiem Kanuta poprzez swoją córkę Świętosławę, w Skandynawii znaną jako Sygryda Storrada, żona najpierw króla Szwecji Eryka Zwycięskiego a następnie władcy Danii Swena Widłobrodego, ojca Kanuta.

Podbój Pomorza był w dalszej perspektywie celem każdego z wyżej wymienionych trzech państw, ale najszybsi mieli się okazać Polacy pod rządami Bolesława Krzywoustego, władcy który wzgardził rybami słonymi i cuchnącymi na korzyść tych pluskających w oceanie jak w dawnej, średniowiecznej pieśni wojów określano Bałtyk. Słynna pieśń sławiąca władcę, który zdobył Kołobrzeg a przez to dostęp do morza doczekała się kilku bliższych naszym czasom coverów w wykonaniu Czesława Niemena czy ostatnio Marka Piekarczyka.

Część Pomorza Bolesław wcielił bezpośrednio do Polski, ale jego zachodnią część zdołał jedynie zwasalizować. Pomorze Zachodnie było wtedy na etapie kształtowania własnej, wczesnej państwowości, przyspieszanej przez wysoką świadomość odrębności, silną urbanizacja i dość dużą gęstość zaludnienia. Zagrożenie ze strony Polski tylko przyspieszało konsolidację państwa rządzonego przez księcia Warcisława, który jednak w bezpośrednim starciu musiał uznać wyższość Krzywoustego. w latach 1119-1121 wszystkie istotne grody na Pomorzu Zachodnim zajęli Polacy, lecz polski książe nie mógł wcielić zdobytych obszarów bezpośrednio do swojego kraju prawdopodobnie nie mając wystarczających środków na długotrwałą okupację i łamanie tendencji odśrodkowych na tak sporym obszarze. Warcisław pozostał na swoim tronie w charakterze wasala Polaków.

Krzywousty tak jak wielu władców przed i po nim wykorzystywał chrześcijaństwo jako narzędzie w konsolidacji państwa, stąd pragnął jak najszybciej przeprowadzić ten proces także na świeżo zdobytym Pomorzu Zachodnim. Potrzeba było jedynie jakiegoś odważnego śmiałka, który być może z pomocą sił niebieskich zdołałby nawrócić tysiące Pomorzan okrywając w ten sposób wieczną chwałą siebie i polskiego księcia patronującego przedsięwzięciu. W 1123 roku ktoś taki pojawił się na horyzoncie.

W tym roku na ziemiach polski pojawił się hiszpański pustelnik imieniem Bernard, który jeszcze do niedawna był biskupem, ale zrzekł się urzędu aby żyć bliżej ideałów w jakie wierzył. Bernard był pełen misyjnego zapału, ale jego wygląd zewnętrzny był wręcz odpychający, pustelnik był bosy, wychudzony, nędznie ubrany a do tego nie rozumiał języka Słowian. Możemy jedynie zastanawiać się czy Krzywousty rzeczywiście wierzył w szanse powodzenia misji prowadzonej przez tę osobę czy też nie wypadało mu odmówić. Aby zapewnić jakiekolwiek szanse Bernardowi przydzielił mu tłumacza i przewodnika.

Hiszpański pustelnik udał się najpierw do Wolina,  gdzie jak donoszą kronikarze: “Mieszkańcy zaś z samego ubioru lekceważą go, jako że tylko według wyglądu sądzić umieli, wypytują, kim jest i kto go wysłał. A on wyznaje, że jest sługą Boga prawdziwego, Stwórcy nieba i ziemi, i że został przezeń posłany, aby ich z obłędu bałwochwalstwa na drogę prawdy sprowadził.

Oni zaś oburzeni mówią: Jakżeż możemy wierzyć, żeś ty zwiastunem Boga Najwyższego, skoro on chwalebny jest i wszelkiego bogactwa pełen, ty zaś wzgardy godny i tak ubogi, że nawet obuwia mieć nie możesz? Nie przyjmiemy cię, ani słuchać nie będziemy. Najwyższy bowiem Bóg nigdy by tak nikczemnego posła do nas nie skierował, ale jeśli naprawdę chce naszego nawrócenia, przez odpowiedniego i godnego swojej władzy sługę nas odwiedzi. Ty zaś, jeżeli życie swoje cało chcesz unieść, jak najspieszniej wracaj skądeś przybył i nie opowiadaj, żeś posłany został dla sprawy Boga Najwyższego, gdyż po to jedynie, by ulżyć swojej niedoli żebraczej, tutaj przyszedłeś”.

Bernard nie docenił przyzwyczajeń Słowian, których religia tak jak większość kultów politeistycznych była oparta na doczesności. Od swoich bogów oczekiwali wsparcia w przedsięwzięciach podejmowanych za życia, tj. wojnach, zbiorach czy innych czynnościach jakie mogły dać im bogactwo i dostatek. Same słowa “bóg”, “bogowie” wywodzą się z terminów określających “bogactwo”. Jeżeli bóg nie był w stanie zapewnić swoim wiernym oczekiwanego bogactwa i dostatku to oznaczało, że albo oni go w czymś zawiedli albo najzwyczajniej w świecie był słabym bogiem. Umysł XII-wiecznego politeisty jak najbardziej brał pod uwagę istnienie boga chrześcijańskiego, ale kojarzono go z potężną istotą nadprzyrodzoną. Poganie orientowali się w sile i bogactwie sąsiednich władców chrześcijańskich co przypisywali ich potężnemu bogu. Gdy więc do ich bram zaczął kołatać nędznie ubrany, bosy i zaniedbany starzec mieniący się być posłannikiem Prawdziwego Boga, Stwórcy Nieba i Ziemi nie byli w stanie zareagować inaczej jak oburzeniem i niechęcią do delikwenta. Inna sprawa, że Bernard najprawdopodobniej nie wykazał żadnego zainteresowania wcześniejszym zbadaniem przyszłej placówki misyjnej i najzwyczajniej w świecie poszedł na żywioł. Najprawdopodobniej liczył na cud albo co najmniej na męczeństwo. 

Obie motywacje zdaje się potwierdzać jego chęć poddania się próbie ognia, mianowicie prosił Wolinian aby ci wyznaczyli jakiś stary, sypiący się dom, który następnie podpalili by wrzucając jego do środka. Bernard zapewniał ich, że płomienie nie wyrządzą mu żadnej krzywdy co ostatecznie przekona ich do jego nadprzyrodzonego posłannictwa. Pustelnik sam pchał się do płomieni, perspektywa spopielenia tego irytującego jegomościa niewątpliwie była kusząca, ale czujni Wolinianie zobaczyli dwie przeszkody. Po pierwsze zabudowa w tym grodzie była nie tylko drewniana, była również wyjątkowo gęsta i podpalenie jednego domu mogło zakończyć się spopieleniem sporej części grodu. Po drugie śmierć misjonarza, nawet na jego własne życzenie mogła wywołać gniew polskiego księcia. Co prawda Bernard nie wyglądał jak wysłannik potężnego Bolesława, ale Wolinianie woleli dmuchać na zimne i postanowili deportować uciążliwego Hiszpana tam skąd przybył.

Pustelnik nie dawał jednak za wygraną i “płonąc chęcią męczeństwa, porwawszy siekierę przystąpił do ścinania wielkiej kolumny poświęconej Juliuszowi Cezarowi, od którego miasto Julin [czyli Wolin] wzięło swoją nazwę”. W tym miejscu należy się pewna dygresja, w średniowieczu Wolin w źródłach łacińskich zwano czasami Julinem zaś skłonni do uciekania w chłopskie etymologie nieznanych sobie słów kronikarze wytłumaczyli to sobie związkiem z Juliuszem Cezarem, któremu to miał założyć to miasto. Dzisiaj wiemy że Juliusz Cezar nie mógł tego zrobić, gdyż nigdy nie zawędrował te rejony, a jego dwie krótkie, kilkutygodniowe wyprawy do Germanii przedsięwzięte podczas wojny galijskiej polegały na przekroczeniu Renu gdzieś w okolicach dzisiejszej Mozeli i pacyfikacji terenów po zachodniej stronie rzeki, nic ponad to. Nadrenię od Wolina dzieliło około sześciuset kilometrów w linii prostej przez bagna i puszcze Germanii, nie ma żadnych dowodów na wojskową obecność Rzymian w okolicach tego grodu, chociaż istnieją silne poszlaki sugerujące, że jedna z ich późniejszych ekspedycji mogła zapuścić aż na przedmieścia Berlina, czyli około 200 kilometrów od Wolina. Tak czy inaczej to było ponad tysiąc lat wcześniej i nie ma żadnego związku pomiędzy obecnością Rzymian w Germanii a domniemanym kultem Juliusza Cezara w Wolinie.

Wróćmy jednak do Bernarda, który właśnie zamierza się na jakąś kultową kolumnę bądź słup poświęcony miejscowym bogom. Świętokradczy gest pustelnika rozwścieczył mieszkańców, którzy dotkliwie go pobili, jednak nie pozbawili go życia. Gdy ten wrócił i znowu zaczął głosić swoje kazania “kapłani siłą odciągnęli go spośród ludu i wraz z kapelanem i tłumaczem wsadzili na statek mówiąc: Skoro tak wielką pałasz chęcią głoszenia kazań, głoś je rybom morskim i ptakom niebieskim; strzeż się, byś nie ważył się przekroczyć naszych granic, gdyż nie znajdzie się ani jeden, który by cię przyjął”. Misja Bernarda skończyła się kompletną porażką, a on sam powrócił do Krzywoustego, którego pewnie nie zaskoczyło fiasko całego przedsięwzięcia. O przebiegu i wyniku misji wiemy dzięki Ebonowi z Michelsbergu, jednemu z trzech biografów kolejnego misjonarza Pomorzan – św. Ottona z Bambergu.

Bolesław Krzywousty postanowił lepiej przygotować kolejną wyprawę w czym pomogła mu szczegółowa relacja Bernarda lub osób z jego otoczenia. W polskim duchowieństwie nie było chętnych do podjęcia się tego przedsięwzięcia, więc książę musiał zgłosić się o pomoc do Ottona biskupa bawarskiego Bambergu, znanego i szanowanego duchownego, człowieka w bardzo podeszłym jak na tamte czasy wieku, był bowiem po sześćdziesiątce. Otton przebywał w przeszłości przez dłuższy czas w Polsce więc znał w pewnym stopniu język tego kraju. W 1124 roku podjął wyprawę misyjną na Pomorze tak jak rok wcześniej zrobił to Bernard z tym, że biskup z Bambergu ruszył z liczną świtą, przybrany w bogate szaty aby onieśmielić potencjalnych konwertytów. Cała akcja misyjna odbywała się pod patronatem pomorskiego księcia Warcisława. Tuż po przekroczeniu granicy księstwa pomorskiego książę osobiście wyjechał na spotkanie biskupa i zaprowadził go do swojej siedziby. Pierwszy sukces misjonarz odniósł już na dworze księcia, który uroczyście przysięgając na relikwie, w obecności poddanych obiecał odprawić wszystkie dwadzieścia cztery konkubiny jakie posiadał i pozostać przy swojej żonie. Pomorzanie nie mieli dotychczas problemów z akceptacją poligamii i posiadanie przez zamożniejszych mężczyzn kochanek oraz utrzymanek nie spotykało się z krytyką. Część z nich postanowiła jednak pójść za przykładem swojego władcy i również zobowiązała się do rezygnacji z uciech cielesnych za wyjątkiem tych jakim oddawali się z żonami. Nie wiemy jak wyglądało to praktyce, ale podejrzewam że deklaracje Warcisława i jego możnych były jedynie symboliczne.

Początki misji Ottona nie były zbyt obiecujące, według doniesień hagiografów jego kazania wygłaszane w sierpniu 1124 roku do ludności Wolina trafiały w próżnię. Najważniejszym grodem na Pomorzu był wówczas Szczecin więc ludność Wolina pragnąc przegnać misjonarza ze swojego grodu nakazała mu iść właśnie do miasta nad Odrą sugerując, że jeśli Szczecinianie się nawrócą to oni również. Był to typowy wybieg mający na celu zyskanie na czasie i stopniowe zniechęcenie Ottona, który być może po jakimś czasie porzucił by misję i wrócił do siebie tak jak przed nim zrobił Bernard. 

Biskup rozpoczął typową pracę misyjną, tj. płomienne kazania, chrzczenie ludzi a w tle tego ścinanie drzew i palenie świątyń. W Szczecinie szczególnym kultem cieszył się bóg Trzygłów, o którym szerzej opowiadałem w odcinku siedemnastym poświęconym mu niemal w całości. Przybliżę tutaj jedynie skrótowo charakterystykę jego postaci oraz poświęconego mu kultu. Bogu temu dzisiaj najczęściej utożsamianemu z Welesem poświęcono czarnego rumaka, którego nikt nie ważył się dosiadać. Zwierzę wykorzystywano go do wróżenia pomyślności wszelakich wypraw, szczególnie wojennych. Kapłan siodłał konia i wyprowadzał go na plac, na którym wbijano w ziemię w pewnej odległości od siebie pod dużym nachyleniem kilka włóczni. Kapłan następnie trzykrotnie przeprowadzał konia nad wbitymi w ziemię włóczniami bacząc czy nie trąca ich kopytami co oznaczało, że planowane przedsięwzięcie nie cieszyło się łaską niebios i należało go zaniechać. Wykorzystywanie zwierząt do podobnych wróżb było powszechne wśród ludów indoeuropejskich, Rzymianie w dawnych czasach na przykład niejednokrotnie badali boskie wyrocznie dzięki świętym kurom, nie wspominając o popularnych praktykach wróżenia z wnętrzności zwierząt ofiarnych.

Trzygława wyobrażano sobie w postaci antropomorficznego posągu z trzema głowami, nie dysponujemy niestety jakimiś bardziej drobiazgowymi informacjami na temat samego posągu, w każdym razie niczym równie szczegółowym jak opisy Rujewita, Porenuta czy Świętowita u Saxa Gramatyka. Posąg Trzygłowa stał w otoczeniu licznych kosztowności, turzych rogów i uzbrojenia a wszystko to w bogato zdobionej drewnianej kącinie pełnej wielobarwnych malowideł ściennych. Biskup nie mógł oczywiście zostawić w spokoju tego przybytku więc po kazaniu zebrał swoich ludzi i razem uzbrojeni w motyki i siekiery zabrali się za energiczne niszczenie kąciny. Otton zdawał sobie sprawę, że mieszkańcy Szczecina będą się bali zemsty boga i pierwsi nie podniosą ręki na jego świątynię stąd sam postanowił dać im przykład bezsilności trzygłowego bóstwa. Opis tych zdarzeń zachował dla nas Herbord, jeden z trzech hagiografów Ottona z Bambergu. Kronikarz zapewniał, że ludzie gdy tylko zobaczyli jak bezsilny jest ich bóg sami rzucili się na pomoc misjonarzom niszcząc resztki kąciny i skwapliwie unosząc drewno na rozpałkę do swoich chat. Przybytek ich niepokonanego boga posłużył do gotowania kaszy na obiad. Rumaka Trzygłowa spotkał mniej dramatyczny los, Otton kazał go zabrać i sprzedać aby resztę swych dni zwierzę zajmowało się tym do czego było stworzone – ciągnięciem wozów. Biskup nie dawał najwyraźniej wiary szczególnym umiejętnościom dywinacyjnym konia. Sam posąg Trzygłowa nie został kompletnie zniszczony, bowiem jego odrąbaną głowę niemiecki biskup postanowił zachować i wysłać w prezencie papieżowi Kalikstowi II jako najlepszy dowód obalenia jednego z ostatnich pogańskich bogów na kontynencie europejskim. Kosztowności znalezione w kącinie misjonarz nakazał rozdać mieszkańcom miasta aby uniknąć potencjalnych oskarżeń o chciwość. Myślę że prywatnie mógł też chcieć wciągnąć w proceder niszczenia i rabunku świątyni jak najwięcej mieszkańców, którzy staliby się jego wspólnikami w tym rozboju.  W efekcie tym bardziej związało by to ich z nową wiarą, bo jak tu wrócić do kultu starych bogów jeżeli własnoręcznie zniszczyło się im świątynię, z jej belek zrobiło się ognisko do gotowania kaszy a złoto i biżuterię schowało się we własnej chacie?

Otton wprowadził nowe porządki, które oznaczały nie tylko zakaz kultu starych bogów, ale także istotne zmiany w pewnych aspektach funkcjonowania społeczeństwa. Zakazano nie tylko poligamii ale również dzieciobójstwa, szczególnie porzucania nowonarodzonych dziewczynek, które zabijano bez większych wyrzutów sumienia jeżeli rodzina czuła, że może sobie nie poradzić z wychowaniem kolejnego dziecka. Herbord daje nam do zrozumienia, że chłopcy mieli większe szanse przetrwania, nawet w wielodzietnych rodzinach. Otton zakazał mieszkańcom brania w niewolę chrześcijan, których mieli od teraz traktować jak własnych braci. Nie wspomniał jednak aby w podobny sposób traktować pogan czy innowierców.

Nie wszyscy Szczecinianie pogodzili się z upadkiem ich boga, ci szczególnie oporni nowym chrześcijańskim prądom intelektualnym postanowili za wszelką cenę uratować artefakty poświęcone Trzygłowowi, jego siodło, uprząż i złoty posążek przedstawiający postać bóstwa. Przedmioty ukryto na prowincji pod pieczą jakiejś wdowy szczerze oddanej tradycyjnemu kultowi. Otton dowiedział się o tym i zorganizował potajemne poszukiwania zakończone sukcesem. Jeden z jego ludzi znający język miejscowych zdołał w jakiś sposób przekonać ich, że jest poganinem z Połabia i przybył tutaj aby pokłonić się Trzygłowowi. Był na tyle przekonujący, że ktoś wskazał mu gospodarstwo wdowy skąd korzystając z jej nieuwagi udało mu się ukraść siodło boga, podobno tak stare i zniszczone, że miało wartość jedynie sentymentalną. Otton przedstawił zdobycz miejscowej starszyźnie i zażądał przyniesienia posągu. Postawieni pod ścianą Szczecinianie zgodzili się i dostarczyli złoty artefakt misjonarzowi. Ten nakazał go przetopić a uzyskane środki wydać na wykupienie z niewoli chrześcijańskich niewolników.

Pierwsza misja Ottona zakończyła się niewątpliwym sukcesem do którego przyczyniły się pośrednio groźby i obietnice Bolesława Krzywoustego. Polski książę groził opornym Pomorzanom nową wyprawą zbrojną w przypadku gdyby źle przyjęli bawarskiego biskupa, jednocześnie obiecując im zmniejszenie danin gdyby posłusznie przyjęli nową wiarę. Warto również zauważyć, że część Pomorzan była już chrześcijanami, szczególnie ich elity reprezentowane przez księcia Warcisława, który zrzekł się wszystkich konkubin aby żyć zgodnie z naukami do których był już wcześniej zobowiązany. Wszystko to niewątpliwie pomogło w konwersji Pomorzan, trudno więc mówić tu o jakimś cudownym nawróceniu. Powodzenie w najważniejszym mieście regionu ułatwiło biskupowi pracę w kolejnych osadach takich jak Wolin, Gardziec czy Lubin. Ostatnimi miastami odwiedzonymi przez misjonarzy były Kamień, Kłodno oraz Kołobrzeg. W tym ostatnim mieście w nurtach rzeki Parsęty utonął jeden z niemieckich diakonów towarzyszących Ottonowi, jak się okazało był jedyną śmiertelną ofiarą spośród świty misjonarza. Wyprawa biskupa zakończyła się w lutym 1125 roku jak wówczas uznawano pełnym sukcesem, więc Otton powrócił do Bambergu przez Gniezno i Czechy, wszędzie witany jak bohater. Źródła utrzymują, że podczas swojej pierwszej misji ochrzcił dwadzieścia tysięcy Pomorzan i zbudował kościoły w dziewięciu miejscowościach. Prawdopodobnie były to małe, prowizoryczne, drewniane kościółki niewiele większe lub wręcz porównywalne ze zburzonymi kącinami, na których miejscu stawały.

Wspomniałem, że właśnie zakończona misja Ottona była jego pierwszą. Dokładnie, jak się bowiem wkrótce miało okazać efekty chrystianizacji były jedynie powierzchowne a pogaństwo szybko podniosło głowę. Pozostawieni na miejscu duchowni nie byli w stanie utrzymać tego co już osiągnięto, nie wspominając nawet o możliwościach dalszego kontynuowania misji. Kronikarze donoszą o tendencjach synkretystycznych, na przykład w szczecińskim kościele poświęconym św. Wojciechowi poganie obok ołtarza chrześcijańskiego postawili także drugi ofiarowany jednemu ze swoich bogów, prawdopodobnie Trzygłowowi. Politeiści nie mieli problemu z zaakceptowaniem chrześcijaństwa o ile pozwalano im jednocześnie czcić inne bóstwa.

W 1128 roku Otton ponownie wyruszył na Pomorze odzyskać to co stracono w ostatnich latach oraz nawracać kolejne miejscowości. W ciągu ostatnich kilku lat książę Warcisław zdołał zająć rozległe ziemie na zachodnim brzegu Odry na terenie dzisiejszych Niemiec. Pomogła mu w tym śmierć tamtejszego księcia i chaos w państwie obodrzyckim. Dzięki temu ambitny książę zdołał przejąć ziemie zamieszkane głównie przez pogańskich Wieletów jawnie wrogich chrześcijaństwu. Poprzednia wyprawa Ottona ograniczyła się jedynie do wschodniego wybrzeża Odry do Kołobrzegu, natomiast terenem nowej miało być również zachodnie wybrzeże aż do rzeki Piany. Na tym terenie Otton spotka się z kultem Jarowita, tytułowego bohatera dzisiejszego odcinka.

Wiosną 1128 roku biskup ponownie wkroczył na Pomorze zmierzając tam tym razem bezpośrednio przez tereny Rzeszy Niemieckiej, z pominięciem Polski. W tle misji towarzyszyła polityka i lokalne konflikty. Warcisław poczuł się na tyle mocny, że nie obawiał się konfliktu z Bolesławem Krzywoustym, faktycznie w 1128 roku doszło do lokalnych walk na granicach obu państw. Mieszkańcy kilku grodów, szczególnie Wolina i Szczecina niezadowoleni z polityki księcia pomorskiego zbuntowali się, w czym wspierali ich dodatkowo Ranowie z Rugii, o których nieudanej wyprawie do Szczecina w 1128 roku wspominałem w odcinkach poświęconych Arkonie. Jakby tego było mało Otton napotykał liczne problemy ze strony duchowieństwa niemieckiego, szczególnie arcybiskupa Magdeburga Norberta, który uzurpował sobie prawo do wszystkich ziem na zachód od Odry. Norbert nie znosił Ottona, z wzajemnością zresztą co tylko dodatkowo komplikowało fakt, że ten drugi musiał przejść przez jego ziemie oraz przynajmniej kurtuazyjnie poprosić o błogosławieństwo wyższego duchownego. Kronikarze przekazują wprost, że arcybiskup Norbert niechętnie i z zazdrością patrzył na tę misję, chciał też jak najdłużej zatrzymać Ottona u siebie, ale w końcu uległ i pobłogosławił jego wyprawę. W drodze na placówkę misyjną Otton przechodził przez ziemie formalnie podlegające Norbertowi a zamieszkane przez tysiące nieochrzczonych Słowian, których nie miał prawa nawracać, gdyż znajdowali się oni w kompetencjach wspomnianego arcybiskupa. Sytuacja może wydawać się kuriozalna, ale tak mniej więcej wyglądały realia misji chrystianizacyjnych w ówczesnej Europie, gdzie niejednokrotnie sami poganie byli dla misjonarzy mniejszym problemem od ich ambitnych przełożonych czy zarządców konkurencyjnych diecezji. To właśnie podczas tej wiosennej podróży Otton widział tłumy Słowian świętujących ku czci Jarowita w Hobolinie, dzisiejszym Havelsbergu.

W maju 1128 roku Otton pojawił się na wyspie Uznam gdzie spotkał się z życzliwie doń nastawionym Warcisławem od którego otrzymał gwarancję bezpieczeństwa. Na wyspie doszło do wiecu możnych, którzy pod naciskiem Warcisława zgodzili się na “dobrowolną” (w cudzysłowiu) chrystianizację swoich domen. Stąd wyruszył w kierunku Wołogoszczy, dzisiejszego Wolgast w niemieckiej Pomeranii. Kronikarz Herbord chcąc podkreślić niepokój jaki wśród kapłanów czczonego w tym mieście Jarowita wywoływała perspektywa bliskiego pojawienia się biskupa zapisał pewną barwną historię, bardzo możliwe że zmyśloną, pomimo tego wartościową ze względu na pewne szczegóły. Jeden z kapłanów Jarowita miał rzekomo przebrać się w swoje kapłańskie, śnieżnobiałe szaty i ukryć się wśród zarośli tuż obok ścieżki prowadzącej do grodu. Rankiem gdy drogą tą przechodził jeden z miejscowych wieśniaków kapłan wyszedł mu na spotkanie przedstawiając się jako sam bóg, Jarowit, następnie przemówił słowami: “Jestem Twoim bogiem. Oto ja, który pokrywa pola ziarnem, leśne drzewa listowiem; owoce pól i drzew, potomstwo zwierząt, i wszystko co cieszy ludzi jest w mojej mocy. Daję wszystko to tym, którzy we mnie wierzą i odbieram tym, którzy okazują mi pogardę. Powiedz mieszkańcom Wołogoszczy, że nie mogą przyjąć nowego, obcego boga, który nie jest im stanie pomóc. Powiedz im także, aby nie pozwolili zachować życia posłańcowi ich boga, który przybędzie do was”. Po tych słowach kapłan zniknął wśród listowia pozostawiając oszołomionego wieśniaka sam na sam z głową pełną kotłujących się myśli i emocji. Intryga grubymi nićmi szyta, właściwie wygląda niczym wyrwana ze scenariusza niskobudżetowego filmu fantasy klasy B, stąd sądzę i nie jestem w tym poglądzie osamotniony, że wymyślili ją chrześcijanie. Pomimo tego jest to istotny fragment, z którego dowiadujemy się, że kapłani nosili śnieżnobiałe suknie a ich bóg był odpowiedzialny za płodność i urodzaj ziemi, podobnie zresztą jak arkoński Świętowit. Widzimy także, że potencjalny nieurodzaj i cofnięcie łask jakimi dotychczas bóstwo obdarzało wiernych było najstraszniejszą możliwą karą. Nie jest to niczym dziwnym biorąc pod uwagę, że w tamtych czasach niemal cała populacja musiała pracować w polach aby zapewnić sobie wyżywienie licząc przy okazji na niewielkie chociaż nadwyżki. Społeczeństwo średniowieczne było społeczeństwem rolników, którzy ledwo wiązali koniec z końcem a jeden sezon nieurodzaju mógł znacznie zagrozić ich egzystencji.

Przerażony chłop miał prędko pobiec do Wołogoszczy aby ostrzec swoich ziomków, którzy prędko uwierzyli jego rewelacjom. Kapłan lokalnego kultu miał być z początku sceptycznie nastawiony do rzekomego objawienia, ale po jakimś czasie przyznał chłopu rację i jednocześnie ciężko wzdychając zapytał zebranych czy ów prosty człowiek nie mówi im tego samego co słyszeli od swoich kapłanów od wielu miesięcy? Od dawna bowiem ostrzegali oni lud przed gniewem odtrąconego Jarowita i pustymi obietnicami niemieckiego boga Jezusa, który nie mógł dać im niczego wartościowego. Tak podburzony lud przygotował się na  przepędzenie a być może i zamordowanie misjonarzy.

Jeszcze w maju tego samego roku do Wołogoszczy przybyli kompani Ottona Ulryk, jego tłumacz Albin oraz paru innych niemieckich członków misji. Widząc ich mieszkańcy miasta nie czekali ani chwili, otoczyli misjonarzy i zaczęli im urągać. Atmosfera szybko zgęstniała tak, że można by ją ciąć nożem a niektórzy mieszkańcy miasta rzucili się w końcu na duchownych. Jeden z kleryków, niejaki Dytryk nie widząc nigdzie szans na ucieczkę rzucił się w panice do wnętrza świątyni Jarowita, gdzie na ścianie dostrzegł olbrzymią tarczę wykończoną złotem i różnymi wzorami. Tarczy owej nikt nie dotykał, gdyż uważano to za świętokradztwo, zgodnie ze zwyczajem zdejmowano ją jedynie w czasie wojny, gdyż wierzono że czyniła ona swoich posiadaczy niezwyciężonymi. Dytryk niewiele zastanawiając się porwał tarczę Jarowita a następnie wybiegł skryty pod nią na zewnątrz kąciny wprawiając w osłupienie mieszkańców Wołogoszczy, którzy myśleli że to sam ich bóg porwał swój rynsztunek i ruszył na pomoc swoim wyznawcom aby przegnać intruzów. Jedni zaczęli uciekać w panice, inni w szoku padli na ziemię bez dechu co finalnie pozwoliło misjonarzom wydostać się z miasta. Sprytny Dytryk porzucił ciężką tarczę i niesiony strachem popędził przed siebie.

Samego boga niemiecki kronikarz przyrównuje do rzymskiego Marsa i zwie Gerowitem, co możemy tłumaczyć jako Jarowit – czyli połączeniem słowa jary, czyli srogi, surowy albo wiosenny z witem oznaczającym pana. Jarowit byłby więc bogiem surowym, nieubłaganym albo też odpowiadającym za wiosenne odrodzenie. Jak się wkrótce przekonamy obie interpretacje wydają się mieć wiele wspólnego z charakterem bóstwa.  

Z opisu dowiadujemy się, że bóg który miał być wcześniej odpowiedzialny za urodzaj i płodność ziemi był także bogiem wojny, zupełnie jak Świętowit i Rujewit. Jarowit był więc najprawdopodobniej kolejnym dowodem na celność słów Aleksandra Brucknera “bogowie są zawsze ci sami, zmieniają się jedynie ich imiona”. Srogi Pan z Wołogoszczy byłby więc bratem bliźniakiem wcześniej wspomnianych teonimów, a ponieważ od lat Świętowit i Rujewit łączeni są z Perunem także i w tym wypadku moglibyśmy założyć, że Jarowit także był hipostazą wojowniczego bóstwa gromu. Pamiętamy, że do Świętowita wznoszono co roku modły o urodzaj a w trakcie obrzędu pojawiał się wielki kołacz i róg pełen miodu, symbol obfitości. Rujewita z kolei łączono z płodnością, zarówno u Saxa Gramatyka jak w Knytlingasadze spotykaliśmy się z informacjami, że w dziwny sposób interweniował podczas stosunków seksualnych odbywanych w jego bezpośredniej bliskości. Poza tym, na posągu Rujewita uwiła swe gniazdo jaskółka, która w tradycjach indoeuropejskich jest często kojarzona właśnie z płodnością. Pamiętamy że Saxo Gramatyk niewybrednie żartował z posągu boga zabrudzonego ptasimi odchodami, najprawdopodobniej nie rozumiejąc związku pomiędzy tym ptakiem a cechami boga o siedmiu twarzach. Niestety w przypadku Jarowita nie dysponujemy żadnymi szczegółowymi informacjami o wyglądzie jego posągu ani świątyni.

Zaledwie miesiąc później, w czerwcu Otton ze swoją świtą pojawił się w leżącym nad rzeką Pianą mieście Chozegow, które dzisiaj znamy pod nazwą Gützkow. W tym grodzie nie doszło do równie barwnych scen jak w Wołogoszczy, ale Ebon z Michelsbergu informuje nas, że mieszkańcy starali się przekupić Ottona i jego świtę aby nie palił ich świątyni. Przybytek jakiegoś anonimowego boga był powodem do dumy mieszkańców, którzy sfinansowali go olbrzymią kwotą trzystu talentów. Świątynia ich bóstwa była rzekomo tak piękna, że mieszkańcy chcieli za wszelką cenę zachować ją przed ogniem, oferowali ją nawet jako kościół dla chrześcijańskiego boga, ale Otton był nieugięty, jego zdaniem nie godziło się wykorzystywać przybytku, który służył demonowi jako domu jedynego prawdziwego boga. Ebon z radosnym uniesieniem zanotował jak niszczono posąg boga z Gützkow: “I był to niewątpliwie radosny spektakl, gdy widziano te wielkie figury, wyrzeźbione z niewiarygodnym kunsztem, które para wołów ledwo była w stanie poruszyć, pozbawione dłoni i stóp, z wydłubanymi oczami zaciągnięte pod most celem spalenia. Twórcy rzeźb byli przy tym obecni i głośno zawodzili do swoich bogów prosząc ich o pomoc i karę dla zdrajców ojczyzny. Inni, rozsądniejsi mówili, że jeżeli to byli prawdziwi bogowie to powinni być sami w stanie się obronić, ale skoro milczeli i w ogóle nie ruszyli się z miejsca za wyjątkiem chwili gdy ciągnięto ich po ziemi było oczywistością, że pozbawieni byli czucia i duszy jak istoty żywe. Kapłani tymczasem zgodnie ze swym powołaniem starali się wzniecić powstanie”.

Zniszczenie świątyni nie obyło się bez cudownych znaków, którymi raczy nas obficie Ebon. Z palonego budynku miały wylecieć stada wielkich, czarnych much, w liczbie tak wielkiej, że zakryły słońce. Gdy wierni zaś zaczęli się głośno modlić ze świątyni miał wybiec jakiś demon, który pognał czym prędzej na północ w kierunku Rugii, ostatniego bastionu dawnych wierzeń w tym rejonie. Jeśli pamiętacie relację Saxa Gramatyka o burzeniu kąciny Świętowita to z pewnością przypomnicie sobie, że z przybytku boga Arkony miał również wybiec jakiś demon pod postacią czarnego zwierzęcia o bliżej nieokreślonym gatunku.

Po sukcesach na zachodnim brzegu Odry w lipcu 1128 roku Otton ze swoją świtą udali się ponownie na zachód w kierunku Szczecina, w którym po czterech latach od pierwszej wizyty ponownie miały wracać do głosu dawne wierzenia. Biskup razem ze swoją świtą, wszyscy przybrani w najlepsze szaty wkroczyli w niedzielę na rynek miasta i stanęli przy czymś co Ebon nazywa kamienną piramidą. Prawdopodobnie było to podwyższenie usypane w miejscu zgromadzeń, na którym stawali przemawiający lub kapłani bogów. Tym razem mieszkańcy Szczecina byli znacznie agresywniejsi aniżeli cztery lata wcześniej, tłumem zaś miał kierować wielki, spocony kapłan miejscowego boga, który przedarł się przez tłum, bijąc kijem w podstawę piramidy i donośnie krzycząc nakazał Ottonowi zamilknąć. Kapłan uzbrojony we włócznię miał podburzyć lud krzycząc: “Bezmyślni, głupi i chwiejni ludzie, dlaczego dajecie się zwieść i oczarować? Wróg wasz i waszych bogów jest tutaj! Na co czekacie? Czy mają bezkarnie okazywać pogardę i zniewagi?”. Według kronikarza w tym momencie kapłan krzyknął aby zabić misjonarzy po czym uniósł swą włócznię a duża część pospólstwa zrobiła podobnie. Misjonarze stanęli jak wryci szykując się na męczeńską śmierć, ale ta nie nadeszła. Ludzie stali z uniesionymi włóczniami ale żaden jej nie cisnął. Misjonarze zdołali więc opuścić niebezpieczne miejsce i ukryć się. Dla chrześcijańskich misjonarzy miał to być kolejny cud, ale jak zauważył niegdyś Karol Modzelewski w swojej wyśmienitej książce “Barbarzyńska Europa” mogło być inaczej i sam gest unoszenia włóczni nie oznaczał, że ludzie zgromadzeni na szczecińskim rynku zamierzali nimi ciskać w Ottona. Rynek był miejscem wieców, podobnie piramida była podwyższeniem dla przemawiającego, w tym wypadku kapłana, który rzucił wniosek wygnania bądź zabicia misjonarzy. Część uprawnionych do swego rodzaju głosowania w takich sytuacjach mężczyzn uniosła w górę dłonie z włóczniami co było po prostu wyrażeniem poparcia, ale samo w sobie nie oznaczało, że ktoś zamierzał w tym momencie rzucić włócznią. Prawdopodobnie jedynie mniejsza część mężczyzn poparła kapłana unosząc włócznie do góry, przez co wniosek zwyczajnie w świecie nie przeszedł. Towarzysze Ottona nie rozumiejąc sytuacji przestraszyli się śmierci a brak ataku uznali za boską interwencję.

Pomimo tych komplikacji biskup kontynuował misję i stopniowo przechylał szalę zwycięstwa na własną stronę. Co prawda jego wysłannicy spotykali się regularnie z groźbami a nawet atakami, jak w przypadku niszczenia jakiejś kąciny na obrzeżach Szczecina gdy na głowę Ulryka i jego ludzi spadły kamienie i belki ciskane przez Słowian. Otton w przeciwieństwie do Bernarda Hiszpana był utalentowanym dyplomatą i potrafił niejednokrotnie ustąpić z niektórych warunków. Tak było na przykład ze ścięciem wielkiego drzewa rosnącego w centrum szczecińskiego grodu, które źródła określają jako dąb lub orzech. Misjonarze uważali drzewo za obiekt kultu poświęcony jakiemuś bogu więc pragnęli jego zagłady, ale ludzie uprosili ich aby odłożyli siekiery ponieważ drzewo było jedynym źródłem utrzymania starszego mężczyzny, jego strażnika. Jednocześnie obiecali, że nie będą nigdy drzewa czcić, będą jedynie korzystać z jego cienia. Misjonarze ustąpili chociaż nie obyło się bez przepychanki ze starszym mężczyzną, wspomnianym strażnikiem, który bojąc się utraty drzewa miał zaatakować jednego z duchownych siekierą. Na szczęście dla Niemca starzec nie trafił co kronikarze w swoim zwyczaju przypisali interwencji boskiej.

Ostatnim i chyba najbardziej dramatycznym aktem chrystianizacji był rzekomy zamach na życie Ottona i kara jaka spotkała jego domniemanych inicjatorów. Mianowicie według Herborda kapłani Trzygłowa zaplanowali morderstwo Ottona gdy ten miał udać się do portu i wsiąść na swoją łódź. Zginąć z nim mieli także jego towarzysze a kapłani już kilka dni wcześniej zaczęli przepowiadać wiernym dokładną datę zgonu nieustępliwego misjonarza czym mogliby sobie później zaskarbić ich podziw. Zamach w porcie nie udał się, cała sprawa zakończyła się chaotyczną kotłowaniną i walką wszystkich ze wszystkimi, ale biskup i jego ludzie ocaleli gdyż w porcie znalazło się zbyt wielu świadków i jego stronników. Napastnicy którzy liczyli na szybkie rozwiązanie kwestii biskupa z Bambergu spotkali się z silnym oporem, a gdy twarze niektórych z nich rozpoznano pierzchli przed siebie. W tym momencie hagiograf tłumaczy nam, że inicjatorami zamachu byli dwaj miejscowi kapłani, których wkrótce miała spotkać zasłużona kara. Jeden z nich mianowicie jeszcze tego samego dnia miał umrzeć w efekcie jakiegoś paraliżu, drugi zaś płynąc łodzią celem załatwienia jakichś spraw biznesowych jak określił je Herbord nagle postradał zmysły. Towarzysze podróży mieli wysadzić szalonego kapłana na brzeg jakiejś wyspy a następnie, aby nie zrobił sobie krzywdy przywiązać go do drzewa. Kapłan jednak rozwiązał się a potem zaczął oplatać się sznurem tak nieszczęśliwie, że powiesił się na gałęzi i oczywiście skonał uduszony…

Nie muszę chyba dodawać, że oba zgony wyglądają co najmniej podejrzanie, a ten drugi właściwie wygląda na klasyczny przykład działania tzw. seryjnego samobójcy. Za Ottonem stali nie tylko bogobojni, bezbronni duchowni ale również ludzie którzy byli w stanie mordować szczególnie opornych przeciwników a takimi najwyraźniej byli ci dwaj kapłani, którzy nie mogli pogodzić się z chrystianizacją.

Monoteistyczne chrześcijaństwo nie uznawało współpracy z innymi religiami, często wręcz nie widziało miejsca dla ich wyznawców. O ile chrześcijanie byli w stanie przymknąć oczy na muzułmanów czy żydów, którzy mogli żyć dość spokojnie licząc, że za ich życia nie spotka ich wygnanie bądź kolejny pogrom o tyle dla pogan miejsca po prostu nie było. Kapłani dawnych bogów musieli znaleźć sobie kompletnie nowe zajęcie albo zejść do podziemia, w jednej chwili z członków elity społecznej stawali się pariasami. Nie dziwi więc ich gwałtowny sprzeciw wobec nowego boga z Niemiec. To oni mieli najwięcej do stracenia na tych zmianach. Śmierć tych kapłanów jest jedną z nielicznych zanotowanych w źródłach, podobny los spotkał wywrotowych wołchwów w Powieści minionych lat, buntujących ludność przeciwko chrześcijaństwu na Rusi w latach 70. XI wieku. Możemy śmiało zakładać, że takich przypadków było więcej, ale zwyczajnie ich nie odnotowano. Wbrew powszechnie panującym poglądom chrystianizacji tzw. Młodszej Europy, czyli rejonów Skandynawii, Słowiańszczyzny i północnych Bałkanów wcale nie towarzyszyła duża liczba ofiar, morderstwa były właściwie rzadkością, stąd dość niewielka liczba męczenników po stronie chrześcijańskiej, zwłaszcza że część z nich w ogóle zginęła z powodów rabunkowych. Tak było na przykład w przypadku Pięciu Braci Polskich zamordowanych w 1003 roku, których uznano oficjalnie za męczenników za wiarę podczas gdy ich mordercami byli chrześcijanie a cała zbrodnia miała charakter rabunkowy. Pijani sprawcy szukali u braci srebra, a gdy go nie znaleźli zamordowali nieszczęśników a potem ukradli ornat i inne cenne szaty. Podobnie chrześcijańscy władcy rzadko musieli uciekać się do metod siłowych, nie mówiąc już o eksterminacji całych populacji. Co prawda Karol Wielki nawracał żelaznym językiem, ale śmierć spotykała wtedy raczej oporne i szczególnie niebezpieczne jednostki, takie jak dwaj kapłani ze Szczecina a nie całe populacje.

Na koniec dodam jeszcze, że po chrystianizacji Szczecina o panowanie nad nowym biskupstwem rozpoczęła się walka pomiędzy arcybiskupami polskiego Gniezna, niemieckiego Magdeburga i duńskiego Lundu. Ówczesny papież widząc to postanowił zostawić na lodzie hierarchów wszystkich tych metropolii i uczynił z Pomorza biskupstwo egzymowane, tj. wyjęte spod normalnej w takiej sytuacji kurateli arcybiskupów i podległe bezpośrednio Stolicy Apostolskiej.

 

W przygotowaniu odcinka szczególnie pomocne były następujące książki:

Apostołowie Europy, Jerzy Strzelczyk.

Wykorzystano fragmenty kronik Herborda, Ebona i anonimowego mnicha z Prüfening.