Zmory, nocnice, gneciuchy oraz inne cholerstwa nie dające nam spać po nocach…

 

Na pewno nie raz zdarzyło się wam obudzić z bólem głowy, zmęczeniem i stanem ogólnej niechęci do życia. Może też obudziliście się w trakcie nocy z ciężkim oddechem i uczuciem jakby coś usiadło wam na piersiach? Nie lekceważcie takich objawów, bowiem mogą wskazywać na odwiedziny nieproszonego gościa.

 

Zmory, nocnice i gnieciuchy

by Mitologika | Słowiańskie Demony

 

Niemal wszyscy Słowianie wierzyli w złośliwe demony nawiedzające ich domostwa ciemną nocą. Stworzenia owe były wyjątkowo złośliwe i dokuczliwe, zaś w uprzykrzaniu życia nie ograniczały się jedynie do ludzi. Czasami atakowały również zwierzęta gospodarskie, zwłaszcza konie. W większości wypadków nazywano je zmorami, chociaż pojawiały się też mary, gnieciuchy, kikimory, siodełka, siodła. Wszystko zależało od lokalnych tradycji. Kikimora wskazuje wyraźnie na wpływy rosyjskie, gnieciuchy wzięły się od gniecenia i ugniatania, o którym niedługo opowiem. Mary i zmory mogą pochodzić od słów „morzyć” i „zmarły”, ale pewności nie mamy.

Zmora była specyficznym demonem, któremu blisko było do upiorów i jakże popularnych dzisiaj wampirów. Zmora za dnia zamieszkiwała ciało niczego nie podejrzewającej kobiety z sąsiedztwa, opuszczała je gdy sąsiedzi kładli się spać. Działała jedynie w nocy, najczęściej pomiędzy północą a trzecią nad ranem. Wtedy to mogła przybrać postać półprzezroczystej, kościstej baby o ogromnych oczach i niezbyt zachęcającym oddechu. Jeżeli zaszła taka potrzeba, mogła się jednak zmienić w mniejszą istotę, choćby kota, mycz lub ćmę. W tej postaci była w stanie prześlizgnąć się przez najmniejszą szparkę i dostać do sypialni ofiary. Co ciekawe musiała również wrócić tą samą drogą.

Gdy już znalazła się u celu siadała śpiącemu na piersi, szponiastymi rękami otwierała jego usta a następnie wpuszczała długi jęzor do jego ust. W ten sposób pożywiała się krwią nieświadomej ofiary. Rzadko dusiła ze skutkiem śmiertelnym, znacznie chętniej zadowalała się regularnymi odwiedzinami. Męczony przez całą noc człowiek budził się wyczerpany, pozbawiony sił i chęci do życia. Najczęstszą ofiarą zmór byli sąsiedzi, chociaż zdarzało im się napastować obcych ludzi.

Warto zwrócić uwagę, że zmory atakowały głownie ludzi śpiących na wznak, co jest o tyle zrozumiałe, że w tej pozycji najłatwiej o ciężki sen. Poza wysysaniem życiodajnych płynów za pomocą języka włożonego do ust zmora mogła także żywić się na ciele poprzez minimalne nakłucia. Przez nie mogła pić krew ofiary. Odkrycie nad rankiem śladów nakłuć po atakach pluskwy czy komara mogło zostać zidentyfikowane jako ślad po demonie.

Wybór ofiar rzadko był przypadkowy. Starsi ludzie powiadali, że słyszeli o przypadkach gdy zmora atakowała nocą nielubianych sąsiadów bądź młodzieńców, którzy nie odwzajemnili jej uczucia. Powszechna była opowieść o chłopaku, który zerwał zaręczyny z siódmą córką pewnego sąsiada, gdy tylko ktoś uczynny podsunął mu myśl, że może być ona właśnie zmorą. W tym wypadku uprzejma osoba nie myliła się, bowiem demon zaczął nachodzić chłopaka wkrótce po jego weselu. Co gorsza mściwa istota żywiła się odtąd nie tylko na nim, ale również na jego małżonce.

Zmorą najczęściej zostawała siódma córka w rodzinie, chociaż nawet tutaj nasi przodkowie nie byli zbyt precyzyjni i czasem wskazywali na tę szóstą lub ósmą. W sumie z kobietami nigdy nie wiadomo, może dla bezpieczeństwa lepiej trzymać na oku od razu kilka? O byciu zmorą mogły świadczyć zrośnięte brwi, zwłaszcza jeżeli były kruczoczarne. Duże ryzyko zostania zmorą miało dziecko, przy którego chrzcie ksiądz pomylił słowa błogosławieństwa i zamiast Zdrowaś Mario powiedział Zmoraś Mario. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie, jak często taka pomyłka mogła mieć miejsce, ale z pewnością nie było to powszechne. Niektórzy ludzie powiadali, że zmorą może się stać dziewczynka, której matka w trakcie ciąży przeszła pomiędzy dwoma ciężarnymi kobietami. Również kobietom zabijającym swoje dzieci groziło stanie się demonem. Przywodzi mi to na myśl południce z poprzedniego odcinka, wśród których również znajdowały się dzieciobójczynie.

Częste występowanie dzieciobójczyń w mitach świadczy o popularności procederu, pomimo faktu że ciężko było go ukryć a w przedrozbiorowej Polsce groziło za to pogrzebanie żywcem i dodatkowo przebicie palem. Tak na wszelki wypadek, aby dzieciobójczyni nie wyszła czasem z grobu pod postacią jakiegoś upiora.

Nocnym atakom można było zapobiec, chociaż była to walka męcząca i długotrwała. Warto było zrezygnować z nawyku spania na wznak. Szczególnie zalecane było spanie na brzuchu, które utrudniało demonowi wprowadzenie języka do ust ofiary. Samo odwrócenie się w łóżku o 180 stopni mogło zmylić mniej bystrą zmorę. Jeśli raz zmyliła trop mogła kompletnie zaniechać dręczenia nieszczęśnika. Świadkowie w jednej wiosce opowiadali o parobku, który regularnie męczony przez zmorę zaczął kombinować z odmiennymi pozycjami, spaniem na brzuchu, boku, odwrotnie czym srodze rozsierdził prześladowczynię. Pewnego razu w ogóle opuścił łóżko na noc, w miejsce swojego ciała zostawiając snopek siana. Miał szczęście! Gdy przyszedł do łóżka z samego rana snopek razem z kołdrą był przebity nożem. Zmora chciała więc zabić krnąbrnego parobka.

Do arsenału środków zapobiegawczych przeciw nocnym atakom oprócz świętych krzyżyków, modlitw czy pozycji przy których nawet najsprawniejsi jogini pokiwaliby głową z uznaniem czasem pojawiają się bardziej prozaiczne zabiegi. Mówiono na przykład, że zmora nie przepada za zapachem ludzkiej kupy, toteż warto było wyjątkowo uciążliwe demony odstraszać unurzawszy palec przed snem we własnym tyłku. Ta technika szczególnie zapada w pamięć, chciałoby się wiedzieć jak często była stosowana przez waszych przodków. Waszych, bo moi z całą pewnością palców do tyłka sobie nie wsadzali…

To nie wyczerpywało metod walki ze zmorami. Koło łóżka kładziono również noże i siekiery postawione na sztorc, obok nich dla pewności można było rozłożyć gałązki cierniowe. Kto wie, może demon nastąpi na nie nocą i z piskiem ucieknie z sypialni? Szyję można było dodatkowo zabezpieczyć ostrą szczotką postawioną włosiem do góry. Gdyby jeszcze do ust wsadzono kawałek chleba a ściany obwieszono ziołami bądź świeżym tatarakiem to sukces właściwie byłby prawie murowany. Prawie, bo życie udowadniało, że zmory były najwyraźniej równie przebiegłe i nieustępliwe jak ich ofiary.

Pewną metodą było zasypianie ze zwierzęciem, takim jak kot czy pies. Jeżeli zmora przyjmowała w nocy postać myszy bądź łasicy z całą pewnością bała się podejść do łóżka chronionego przez psa lub kota. Mieszkańcy jednej z wiosek opowiadali sobie historię o gospodarzu, któremu zmora męczyła nocą konia. Pewnego razu zamknął więc w jego stajni psa. W środku nocy usłyszał dzikie ujadanie i jazgot dochodzący z budynków gospodarczych. Wybiegł czym prędzej i zdążył jeszcze zobaczyć uciekającego, pokrwawionego kota. Nazajutrz dowiedział się, że siódma córka pewnego sąsiada została w nocy pogryziona przez nieznajome psy.

Niejednokrotnie dręczona osoba budziła się we śnie i była w stanie zobaczyć prześladowczynię. Czasem musiała uznać bezsilnie jej wyższość, niekiedy jednak udawało się nawiązać dialog z demonem. Zmora mogła odpuścić ofierze jeżeli ta obiecała jej coś wartościowego w zamian. Czasem takim precjozom mogła być choćby kromka chleba z masłem następnego dnia wręczana pierwszej kobiecie spotkanej kolejnego ranka. Obietnice należało niezwłocznie dotrzymać, w przeciwnym wypadku ryzykowało się wzmożony gniew prześladowczyni, która jak już wiemy z poprzedniego przypadku była w stanie wrócić uzbrojona.

Chłopi czasami opowiadali o przypadkach złapania zmory, rzec by można na gorącym uczynku. Przebudzeni w środku nocy zobaczyli na klepisku mysz, kota, żabę lub choćby ćmę. W takiej sytuacji należało nieznane zwierzę przygwoździć nożem lub widłami. Można było też odciąć mu jakąś część ciała. Przyłapana w ten sposób zmora uciekała czym prędzej na pozostałych kończynach. Następnego dnia okolicę mogła sparaliżować informacja o tym, że jedna z miejscowych dziewczynek została znaleziona nad ranem w swoim własnym łóżku bez ręki, warkocza lub z pokiereszowanym ciałem. Niejedna przebita widłami żaba zmieniała się w trupa złośliwej sąsiadki lub co bardziej kuszące teściowej. Zastanawiające czy powyższych wierzeń nie wykorzystywano czasem do uzasadnienia morderstw dokonywanych na jakiejś nielubianej sąsiadce, małżonce bądź zbyt opryskliwej teściowej?

Wraz z wzrostem znaczenia chrześcijaństwa arsenał obronny powiększał się coraz bardziej o dewocjonalia, wodę święconą lub obrazy ze świętymi. Czasami obrysowywano łóżko ofiary poświęconą kredą. Takie święte bariery miały rzekomo powstrzymywać demony przed napastowaniem śpiących. Na Mazowszu opowiadano sobie nawet historię o pewnym kościelnym, który obrysowywał łóżka ofiar (za solidną opłatą) za pomocą poświęconej kredy. Pewnego razu obrysował łóżko młodej dziewczyny, co noc dręczonej we śnie. Kilka kolejnych nocy było nadzwyczaj spokojnych, ale wkrótce sytuacja wróciła do poprzedniego stanu i zmora znowu zaczęła męczyć dziewczynę. Po dokładnej inspekcji linii kredowej rodzice ofiary uświadomili sobie, że w kącie, tuż pod ścianą pozostała szpara mająca centymetr, może dwa. Kościelny został poczęstowany bimbrem przed przeprowadzeniem świętego obrzędu, w efekcie linia była daleka od perfekcji. Zmora musiała błąkać się przez kilka nocy szukając bezskutecznie ścieżki do celu i wreszcie, po kilku nocach znalazła ją. Przybrała prawdopodobnie postać małego zwierzęcia, mniejszego nawet od myszy i znalazła wreszcie drogę do śpiącej dziewczynki. Rytuał obrysowania powtórzono, tym razem na trzeźwo i zmora musiała ustąpić.

Poza duchownymi i kościelnymi zwracano się również do innych fachowców, znachorów, owczarzy. Właśnie owczarze często pojawiają się w opowieściach tego typu jako posiadacze wiedzy tajemnej, niedostępnej byle komu. Pewien owczarz z Czarnostowa koło Makowa Mazowieckiego cieszył się w XIX wieku olbrzymią popularnością jako specjalista od eksterminacji nocnych demonów. Nie był jednak tani, a raz nawet połakomił się na okup od samej zmory. To złamało jego karierę, stracił swe umiejętności i umarł w nędzy.

Nie sposób powiedzieć dzisiaj, na ile wszyscy owi specjaliści od zmór rzeczywiście wierzyli w swoje działania, a na ile byli zwyczajnymi oportunistami korzystającymi z okazji do wzbogacenia lub zdobycia szacunku okolicy. Wydaje się, że przynajmniej część musiała wierzyć w to co robiła.

Dzisiaj trudno odróżnić przedchrześcijańskie zmory od ich późniejszych odpowiedników, pełnych zapożyczeń z Zachodniej Europy. Niektórzy badacze sugerują, że nasza poczciwa zmora to tak naprawdę mieszanka starych, słowiańskich demonów oraz zachodnioeuropejskich czarownic, które pod postacią małych zwierząt takich jak łasica, kot lub nawet mysz nawiedzały domostwa i wysysały krew ze śpiących ofiar.

Samo działanie zmór tłumaczy się dzisiaj warunkami życia, zasypianiem z pełnym żołądkiem bądź chorobami dręczącymi chłopów. Duszności nocne mogły nawiedzać osoby, które objadały się na noc bądź spożywały dużo alkoholu. Na terenie Rzeszowszczyzny często wspominano o niejakim gnieciuchu, małym, kosmatym stworze, który nocą nawiedzał chałupy i wspinał się na łóżka chłopów. Szczególnie upodobał sobie tych, którzy spożywali alkohol tuż przed snem. Gnieciuch mógł przybrać postać grubego kota, który gniótł przez całą noc swego gospodarza siedząc na jego klatce piersiowej i delektując się zapachem alkoholu. Sam muszę przyznać, że miałem przynajmniej raz w życiu podobne doświadczenie z niejakim Karolem, kotem pewnej przyjaciółki, u której nocowałem przez kilka dni jeszcze na studiach. Na co dzień Karol było wysterylizowanym, otyłym, leniwym i skrajnie bezmyślnym kotem. W nocy zmieniał się jednak w gnieciucha dręczącego gości. Co ciekawe nie tylko mnie spotkała ta wątpliwa przyjemność. Jakiś czas potem dowiedziałem się, że Karol spadł z balkonu na ósmym piętrze i nie przeżył upadku. Jego właścicielka była do końca przekonana, że kot popełnił samobójstwo. Nie zdziwiłbym się gdyby rzeczywiście tak było. Wyrzuty sumienia za to co robił po nocach w końcu okazały się zbyt duże i Karol odebrał sobie życie.

Kuzynką zmór i gnieciuchów była niejaka nocnica, o której nie wiemy wiele, poza tym że wydaje się być ona pewnym wariantem zmory. Nocnica, czasami nazywana płaczką atakowała nocą, za cel wybierając przede wszystkim dzieci. Podstawową różnicą był fakt, że zmora ujawniała się nocą a za dnia zamieszkiwała ciało nieświadomej kobiety. Nocnica zaś była pełnoetatowym demonem, mieszkającym poza ludzkimi siedzibami.

O nocnicach wspomina w swoim XIII-wiecznym katalogu magii pewien mnich, niejaki Rudolf. Mówi on, że miejscowe chłopki wierzyły w jakiś zabobon, który kazał im nocą modlić się do niejakiej fauny, aby to jej dziecko płakało w nocy, nie zaś ich. Wydaje się, że fauna była jakąś wersją nocnicy a zarazem pozostałością po przedchrześcijańskich wierzeniach w demony leśne, które mogły być zarówno opiekuńcze jak i szkodliwe. W późniejszych wiekach znowu mamy liczne wzmianki o nocnicach, demonach które nawiedzają nocą chałupy, szczypią dzieci i nie dają im usnąć. Powszechnie wierzono, że nocny płacz u dzieci był wywołany właśnie przez nocnice.

Chęć uchronienia dziecka przed nocnicami zaowocował wytworzeniem licznych magicznych rytuałów i formuł. Ataków demonicznych szczególnie obawiano się, gdy słońce zachodziło krwisto-czerwono, czyli jak mówiono dawniej „na zażar”. Wtedy to matka mogła wymówić magiczną formułę „zaże, zaże, zażycki – weźcie memu dziecku nocnicki”. Naturalnie nie chodziło tutaj o naczynie do sikania, tylko o nieproszonego gościa z zaświatów.

Według innych podań, matka mogła usiąść z małym dzieckiem w oknie, a pierworodny chłopiec obiegał chałupę i pytał się „są tu nocnice?” Na co matka odpowiadała „tak, są!”. Wtedy chłopiec trzykrotnie powtarzał magiczną formułę – „Niech zginą! Niech przepadną!”.

Ktoś mógłby teraz parsknąć śmiechem i powiedzieć, że takie zabobony zginęły i nie są już wcale spotykane. Zapewniam, że zachowało się wiele podobnych, a nowe ciągle powstają. Kiedyś wspominałem, że działam w rekonstrukcji historycznej i zaledwie kilka lat temu słyszałem o przypadku, gdy pewien chłopiec dostał na takim wyjeździe ataku epilepsji. Pewna poważna, dorosła kobieta, matka dwojga dzieci próbowała targanego spazmami człowieka wyleczyć za pomocą mudrów. Mudry to takie symboliczne ułożenia dłoni popularne w buddyzmie i hinduizmie. Często można je także zobaczyć na prawosławnych ikonach. Historii powyższej nie zmyśliłem, znam osobiście przynajmniej kilku świadków zajścia. Znany ze Świata Dysku Terry Pratchett napisał kiedyś, że cywilizacją nazywamy wąski krąg światła wokół ogniska. Miał rację. Nasz świat od zabobonu oddziela cienka czerwona linia. Taka sama jaka dzieliła rozsądek od szaleństwa w słynnej powieści Jamesa Jonesa o wojnie w Azji.

Wierzenia w nocnice zatarły się już niemal kompletnie, tak więc nie jestem w stanie powiedzieć nawet jak wyglądały. Starsi ludzie opowiadali coś o latających, skrzydlatych stworzeniach przypominających trochę ptaki, trochę nietoperze. Są to jednak tylko strzępki informacji, nie pozwalające na szczegółową rekonstrukcję.

Jedyne co zastanawia mnie w nocnicach to ich stosunek do zmór. Oba gatunki działały w nocy w podobny sposób. Czy mogły się spotykać? Współpracować? A może konkurowały o co ciekawsze kęski? Może nocnice atakowały dzieci a zmory tylko starszych? Tego niestety, nie dowiemy się już nigdy.

Literatura:
Baranowski B., W kręgu upiorów i wilkołaków, Łódź 1981
Moszyński K., Kultura Ludowa Słowian, cz. II – Kultura duchowa, Kraków 1934
Pełka L., Polska demonologia Ludowa, Warszawa 1987