Śmierć, zaświaty i życie pozagrobowe

 

Witam wszystkich po dłuższej, ponad sześciomiesięcznej przerwie podczas której nie publikowałem żadnych odcinków. Mając na głowie nieco spraw osobistych musiałem powstrzymać się od rozwijania tego podcastu. W tej chwili wracam do pracy nad kolejnymi odcinkami, które będą, mam nadzieję pojawiać się częściej, prawdopodobnie raz na kilka tygodni. Będę się również skupiał bardziej na ogólnych wierzeniach Słowian i ludów ościennych, nie zaś samej demonologii. Myślę również nad kilkoma odcinkami poświęconymi konfliktom z innymi religiami, zwłaszcza chrześcijaństwem.

 

Śmierć, zaświaty, życie pozagrobowe

Słowiańskie Demony

 

Dzisiaj zajmiemy się tematem, który planowałem od dawna, mianowicie słowiańskimi zaświatami. Z pomocą przyjdą nam głównie znaleziska archeologiczne oraz kronikarze jak Thietmar, Ibn Rosteh, Ibn Fadlan i inni. W stworzeniu tego odcinka pomogła mi garść lektur z których szczególnie polecam wszystkim „Religię Słowian” Andrzeja Szyjewskiego” oraz „Słowiańskie Zaświaty” Pawła Szczepanika. Obie pozycje łączą dużą wartość merytoryczną z przystępnością. „Religia Słowian” od dłuższego czasu nie była już wznawiana więc na dzień dzisiejszy jest białym krukiem, „Słowiańskie Zaświaty” wydane przez wydawnictwo Triglav ciągle można dość łatwo nabyć w Internecie. Poza wyżej wymienionymi książkami warto również sięgnąć po „Mity, kult i rytuał” Kamila Kajkowskiego.

Słowiańskie zaświaty spowija mgła tajemnicy, co nie powinno być zaskoczeniem jeśli wziąć pod uwagę ogólną skąpość źródeł materialnych jakie pozostały po naszych przodkach. Pomimo tej dramatycznej biedy źródłowej ciągle jesteśmy w stanie odtworzyć przynajmniej zarys wierzeń dotyczących życia po śmierci. Z pomocą przychodzą nam tutaj podobnie jak przy innych aspektach wiary słowiańskiej relacje naocznych świadków, porównania do wierzeń ludów sąsiednich, zwłaszcza Bałtów oraz pozostałości archeologiczne, głównie pochówki oraz nieliczne identyfikowane jako miejsca kultu.

Czasami można spotkać się z poglądem, że Słowianie nie posiadali wierzeń dotyczących życia po śmierci. Powyższy pogląd jest wyciągany z fragmentu kroniki biskupa merseburskiego Thietmara, który napisał o Słowianach, że „uważają oni, że wraz ze śmiercią cielesną wszystko się kończy”. Ten wyrwany z kontekstu fragment mógłby nam faktycznie sugerować brak jakichkolwiek wierzeń związanych z życiem pozagrobowym, ale jeżeli przyjrzymy się temu co pisze dalej niemiecki biskup przekonamy się, że jest zgoła inaczej. „Albowiem trzy są rodzaje duszy, które w różnym czasie zaczynają się i kończą. Pierwszy rodzaj – dusza bezcielesnych aniołów razem z nimi nie ma początku i końca. Drugi rodzaj – dusza ludzi ma wspólny z ciałem początek, lecz nie koniec, albowiem jest nieśmiertelna i, jak sądzą niektórzy poganie, inne ma zadanie w życiu przyszłym niż w tym doczesnym. Trzeci rodzaj stanowi dusza zwierząt i ptaków, która razem z ciałem ma wspólny początek i koniec”.

Thietmar nie precyzował o jakich pogan mu chodziło, chociaż to właśnie z pogańskimi Słowianami miał ów biskup najwięcej do czynienia. Na terenach dzisiejszej północno-wschodniej Polski, odwodu kaliningradzkiego i Litwy mieszkali w średniowieczu pogańscy Prusowie. Wierzenia Prusów z racji bliskiego sąsiedztwa i przenikania się kultur miały wiele cech wspólnych z wierzeniami Słowian. Wincenty Kadłubek nazywający Prusów Getami tak pisał o ich wierzeniach w życie po życiu: „Wszystkim bowiem Getom wspólna jest niedorzeczna wiara, że dusze wyszedłszy z ciał ponownie do ciał wstępują, które mają się urodzić, i że niektóre dusze zgoła bydlęcieją przez przybranie bydlęcych ciał”.

Na pierwszy rzut oka może się to wydawać kuriozalne, czy nawet dość prymitywne, ale z niektórych przekazów wiemy, że światem zmarłych u Słowian miał opiekować się bóg o imieniu Weles, którego domeną była także sfera bogactwa, a nic tak nie świadczyło o bogactwie jak ilość posiadanego bydła rogatego. Niektóre relacje wyobrażają słowiańskie zaświaty jako wielkie pastwisko zamieszkane przez dusze zmarłych pasących się pod postacią bydła właśnie. Pasterzem tych trzód miał być Weles.

Podobna wizja nie jest tak naprawdę niczym oryginalnym, zarówno Prusowie jak Słowianie należą do ludów indoeuropejskich, a motyw zaświatów jako łąki pojawiał się często w źródłach wedyjskich oraz homeryckich. Bydło miało u Słowian wyjątkowe znaczenie, często składano je w ofierze podczas uczty pogrzebowej, tzw. tryzny, kiedy to zabijano trzyletnie byczki. Sam Thietmar wspomina również o ofiarach z bydła i ludzi składanych przez plemiona Słowian połabskich, w tym Luciców celem przebłagania gniewu ich bóstw. Jak widzimy na powyższych przykładach według Słowian człowiek miał zaskakująco wiele wspólnego z bydłem rogatym, a ofiara z wołu mogła zastąpić ofiarę z człowieka, normalnie uważaną za najcenniejszą możliwą ofiarę. Co ciekawe o ofiarach z bydła w kontekście Słowian wspominał wschodniorzymski kronikarz Prokopiusz, którego relacje są najstarszymi zachowanymi do naszych czasów wzmiankami o Słowianach.

Bardzo barwną relację o ofiarach z ludzi pojawiających się w kontekście słowiańskich rytuałów pogrzebowych przekazał nam perski podróżnik i geograf Ibn Rosteh:

„Jeżeli ktoś z nich umrze, palą go w ogniu. Zaś ich kobiety, jeśli ktoś im umrze, krają sobie ręce i twarze nożem. Na drugi dzień po spaleniu (…) zbierają z owego miejsca popiół, wkładają go do urny i umieszczają na pagórku. W rok po śmierci biorą 20 dzbanków miodu, czasem mniej, czasem więcej i udają się z nimi na ten pagórek. Zbiera się tam rodzina zmarłego, jedzą tam i piją, a potem oddalają się. A jeśli zmarły miał trzy żony, a jedna z nich twierdzi, że ona go najbardziej kocha, przynosi ona w pobliże zmarłego dwie belki i ustawia je pionowo w ziemi. Następnie kładzie na ich szczycie w poprzek inną belkę i przywiązuje w pośrodku niej sznur, którego jeden koniec jest przywiązany do jej szyi; podczas tego stoi ona na stołku. A kiedy to uczyni, wyrywa spod niej ten stołek, tak że pozostaje ona zawieszona, dopóki się nie udusi i nie umrze. Kiedy umrze, wrzucają ją do ognia, gdzie się spala… Przy spalaniu zmarłego głośno się radują, utrzymując, że cieszą się z powodu zmiłowania się nad nim boga”.

Ten sam Ibn Rosteh zanotował podobne zwyczaje z wieszaniem ludzi i zwierząt w kontekście rytuałów Rusów. Fragment który zacytuję znajduje się w Księdze Drogocennych klejnotów spisanej na przełomie IX-X wieku: „Są u nich wywodzący się spomiędzy nich „lekarze”, którzy posiadają nad ich królem taką władzę, jak gdyby oni sami byli panami. Rozkazują im, aby składali w ofierze Stwórcy to, czego zażądają: kobiety, mężczyzn czy konie. Jeżeli ci „lekarze” coś przykażą, nie ma innego wyjścia, jak tylko spełnić ich rozkaz. Wtedy „lekarz” powiada: „oto ofiara dla Boga”. O ile elita ruska, odpowiedzialna za stworzenie Rusi pochodziła ze Skandynawii, Słowianie w początkowej fazie najprawdopodobniej stanowili jedynie ludność podległą. Wiemy jednak z historii, że Skandynawowie bardzo szybko asymilowali się z miejscową ludnością przyjmując wiele lokalnych zwyczajów, również religijnych. Nie inaczej było na Rusi, gdzie z biegiem X stulecia nawet imiona władców tracą skandynawskie brzmienie i są zastępowane przez słowiańskie odpowiedniki. Jeszcze w latach 40. X wieku większość przedstawicieli kijowskiego poselstwa do Konstantynopola miała imiona nordyckie. Pół wieku później odsetek słowiańsko brzmiących imion byłby zdecydowanie wyższy.

Powyższy fragment o tzw. „lekarzach” mających olbrzymią władzę nad społecznością ruską może być dowodem na powstanie takiego skandynawsko-słowiańskiego amalgamatu. W samej Skandynawii bowiem nie spotykamy silnej warstwy kapłańskiej mogącej narzucać wolę jarlom. Praktyki magiczne były wśród mieszkańców Skandynawii w ogóle domeną kobiet, nie zaś mężczyzn. Stąd jeżeli oglądaliście popularny swego czasu serial Wikingowie i robił na was wrażenie niejaki Przedwieczny, wioskowy szaman wyglądający jak ofiara przerażających eksperymentów medycznych przeprowadzanych w piwnicy Billa Gatesa, muszę was rozczarować. Jeżeli ktokolwiek w skandynawskiej wiosce miałby się zajmować gusłami i wróżeniem byłaby to najprawdopodobniej kobieta, zwana seidkoną – czyli kobietą magii seid. W Skandynawii spotykano mężczyzn zajmujących się czarami, tzw. Seidmadów, jednak byli oni rzadkością, czymś nienaturalnym stąd często traktowano ich z nieufnością czy wręcz wrogością. Jedynym mężczyzną, który mógł zajmować się czarami bez przeszkód był bóg Odyn, ale ponieważ uchodził za boga szalonego, nieszablonowego i w pewnym stopniu niemoralnego uchodziło mu to płazem. Więcej o magii Skandynawów możecie przeczytać w świetnej skądinąd książce Władysława Duczki – „Moce Wikingów”.

Wróćmy jednak do naszych źródeł na wierzenia Słowian. Przez jakiś czas zostaniemy jeszcze wśród Rusów i powołamy się na kolejnego dziejopisa z arabskiego kręgu kulturowego, tym razem sławnego Ibn Fadlana. Dlaczego sławnego? Otóż jego opis pochówku ruskiego możnowładcy jest chyba najbardziej znanym. Na samym Ibn Fadlanie wzorowano postać głównego bohatera bardzo nieudanego filmu Trzynasty Wojownik z Antonio Banderasem. Scenarzyści włożyli w usta walczących wikingów pewne cytaty z relacji podróżnika, który osobiście odwiedził rejony nadwołżańskie na początku X wieku. Ibn Fadlan był z pochodzenia Grekiem, prawdopodobnie zniewolony przez muzułmanów w dzieciństwie, w niewoli przyjął islam. Dzięki nieprzeciętnym  zdolnościom intelektualnym stał się sekretarzem misji dyplomatycznej skierowanej do Bułgarów kamskich, ludu zamieszkującego we wczesnym średniowieczu ziemie nad Wołgą. Fragmenty, które cytuję można znaleźć w trzecim tomie Źródeł arabskich do dziejów Słowiańszczyzny w redakcji Tadeusza Lewickiego. Cała czterotomowa seria zawiera chyba wszystkie wzmianki o wczesnośredniowiecznych Słowianach jakie dotychczas znaleziono w literaturze arabskiej i perskiej dodatkowo rozjaśniając je przystępnym komentarzem. Seria publikowana od lat 50. Do 80. ma w tej chwili status białego kruka ponieważ od jej wydania nie było wznowień, a każdy z tomów miał mniej niż 1000 egzemplarzy.

Tymczasem przejdźmy do opowieści arabskiego podróżnika.

„Opowiadano mi, że czynią oni ze swoimi przywódcami po śmierci rzeczy, z których najmniejszą jest palenie [zwłok]. Miałem ochotę zapoznać się z tym bliżej, aż wreszcie doszła do mnie wieść o śmierci pewnego znacznego człowieka spośród nich. Włożyli go do grobu, który przykryli, na dziesięć dni, dopóki nie ukończyli krojenia i szycia jego odzieży. A to, że gdy umrze ubogi człowiek spośród nich, sporządzają dla niego małą łódź, wkładają go do niej i spalają ją, zaś dla bogatego zbierają jego mienie i dzielą na trzy części. Jedna trzecia dla jego rodziny, za drugą część kroją dla niego odzienie, a za trzecią przygotowują nabid, który wypijają w dniu, w którym zabije się jego niewolnica i zostanie spalona wraz ze swym panem. Gdy umrze ich naczelnik jego rodzina powiada do jego niewolnic i niewolników: „Kto z was umrze razem z nim?” Odpowiada ktoś z nich: „Ja”. A kiedy to powie, jest to już obowiązujące, nie może wycofać się – a gdyby chciała tego, nie dopuszczą. Przeważnie tymi, które to czynią są niewolnice. (…) Niewolnica zaś, każdego z tych dni piła i śpiewała, wesoła, i jakby oczekując czegoś radosnego”.

Pominiemy fragmenty o szyciu stroju, przygotowaniu statku dla zmarłego, ofiarach ze zwierząt skupimy się na tym co stało się z samą niewolnicą, która przygotowuje się do złożenia w ofierze, „dobrowolnej”:

 „Niewolnica zaś, która chciała zostać zabita, chodziła tu i tam, wstępowała do szałasów, jednego po drugim, a każdy gospodarz spółkował z nią, po czym mówił jej: „Powiedz twemu Panu: <<uczyniłem to z miłości do Ciebie>>. Naturalnie chodzi tutaj o przyjacielską miłość do zmarłego. Dalej czytamy: „A w piątek, kiedy nastała pora popołudniowa, przywiedli niewolnicę do czegoś, co zbudowali uprzednio, a co podobne było do odrzwi bramy. I postawiła nogi na dłoniach mężczyzn, uniosła się ponad te odrzwia i przemówiła w swojej mowie; i opuścili ją na dół. Potem unieśli ją po raz drugi, a ona uczyniła to samo co za pierwszym razem, po czym opuścili ją na dół. I unieśli ją po raz trzeci, a ona to samo co w poprzednich razach.

W tym miejscu Ibn Fadlan spytał tłumacza o znaczenie słów niewolnicy. Ten odparł: „Gdy podnieśli ją za pierwszym razem, powiedziała: oto widzę mego ojca i moją matkę, a za drugim razem: Tam oto widzę siedzących wszystkich moich bliskich, którzy zmarli, a za trzecim razem rzekła: Tam oto widzę mego pana siedzącego w rajskim ogrodzie, ogród ten jest piękny i zielony, są z nim mężczyźni i słudzy, a oto on mnie przyzywa. Prowadźcie mnie do niego”. Wtedy powiedli ją ku statkowi, a ona zdjęła bransolety zakładane na nogi, które miała na sobie i dała je dwóm dziewczynom, które poprzednio jej służyły, a były one córkami kobiety znanej jako Anioł Śmierci. Potem wprowadzili ją na statek, ale nie wwiedli jej jeszcze do szałasu”.

Dalej akcja płynie wartko do przodu, niewolnica spożywa oszałamiający napój, wchodzi do szałasu, w którym dalej współżyje z mężczyznami. Po odbyciu kolejnych stosunków dochodzi wreszcie do mordu. Niewolnicę kładzie się obok zwłok jej pana, dwóch mężczyzn chwyta ją za nogi, dwóch kolejnych za ręce. Na scenie pojawia się wspomniana wcześniej kobieta zwana Aniołem Śmierci, która oplata szyję niewolnicy sznurem założonym w przeciwne strony, którego końce dzierżą dwa kolejni mężczyźni. Anioł Śmierci wbija nóż o szerokiej klindze między żebra niewolnicy, powtarzając czynność kilkukrotnie, natomiast mężczyźni dzierżący sznur zaczęli ją dusić, dopóki nie zmarła. Po śmierci kobiety następuje spalenie statku razem ze zmarłym, darami i niewolnicą.

Po skończeniu rytuału Ibn Fadlan przytacza ciekawą dyskusję z jednym z uczestników pogrzebu. „Wy Arabowie, jesteście głupcami” rzekł jeden z mężczyzn. „Spytałem: dlaczego?” Odparł „Bo wy bierzecie człowieka najbardziej wam drogiego i najbardziej poważanego i wrzucacie go do ziemi i pochłania go ziemia, robactwo i czerwie. My zaś spalamy go w mgnieniu oka i wchodzi do raju od razu i w tymże momencie”.

Relacja odnosi się do zdarzeń jakie miały miejsce na wczesnośredniowiecznej Rusi i najprawdopodobniej były zapisem typowego pochówku bogatego wareskiego możnowładcy. Zmarły mężczyzna nie był Słowianinem, tylko Waregiem, tzn. Skandynawem, bądź potomkiem skandynawskich migrantów, najprawdopodobniej z regionów dzisiejszej Szwecji. Jak wiemy z historii podwaliny pod państwo znane jako Ruś Kijowska położyli właśnie Skandynawowie, kolonizujący te ziemie we wczesnym średniowieczu. Samo słowo „rhos” oznaczało wioślarza z terenów dzisiejszej Szwecji. Jeżeli zmarły nie był Słowianinem to najprawdopodobniej jego przyjaciele i miejscowa elita również nimi nie byli. Dlaczego mimo tego podaję ten przykład? Jak zauważył Paweł Szczepanik, z którego książki korzystałem, wikingowie wykazywali się olbrzymią tolerancją wobec nowych religii, bóstw oraz generalnie kultury odwiedzanych bądź podbijanych przez siebie ludów. Relacja Ibn Fadlana dotyczy rejonów położonych daleko od właściwej Skandynawii, zaś omawiane społeczeństwo było konstruktem multikulturowym, posługującym się mieszanką zwyczajów skandynawskich, słowiańskich, fińskich i chazarskich. Niewolnica najprawdopodobniej była Słowianką, zaś spalanie ciała zmarłego i zabijanie bądź samobójstwo kobiety po zgonie jej męża/pana było również normą wśród Słowian. Wikingowie zakładali, że ich bóstwa traciły część swojej mocy poza granicami Skandynawii, stąd mogła wynikać ich tolerancyjna postawa wobec lokalnych wierzeń.

Co bardzo ciekawe rytuał nie miał charakteru wyłącznie pogrzebowego. Może się to wydać groteskowe lub wręcz makabryczne, ale niewolnica wystąpiła tutaj w roli panny młodej, którą musiał poślubić zmarły wódz. Już początkiem X w. arabski podróżnik i dziejopis Al-Masudi pisał o Wschodnioeuropejskich Słowianach, że grzebią zmarłych razem z żonami, a bezżennych żenią po śmierci. Najwyraźniej zmarły wódź był starym kawalerem bądź wdowcem, czyli w pewnym sensie nie był pełnowartościowym człowiekiem. Aby w pełni dostąpić wszystkich elementów życia pozagrobowego musiał pojąć żonę przed odejściem na tamten świat. Samo odejście na tamten świat nie miało miejsca w chwili zgonu, lecz w dziesiątym dniu, właściwym dniu pogrzebu. Zmarły przez dziewięć dni był w stanie zawieszenia pomiędzy dwoma światami. W trakcie pogrzebo-wesela pomyślano o wszystkim, małżeństwo zostało skonsumowane przez krewnych denata, którzy po odbyciu stosunków z panną młodą prosili ją, aby przekazała zmarłemu, że zrobili to z miłości do niego. W świecie o którym opowiadam niezamężna kobieta mogła współżyć z dowolnym wybranym przez siebie mężczyzną, jednak w łożu małżonki miejsce było tylko dla jej męża. Dlatego krewni zmarłego prosili go tymi słowami o zrozumienie i wybaczenie. Konsumpcja małżeństwa była dla nich w tym wypadku obowiązkiem.

W poprzednich przykładach widzieliśmy, że kobiety często poświęcały swoje życie, mniej lub bardziej dobrowolnie, aby towarzyszyć w zaświatach zmarłemu mężczyźnie. W perskiej książce z X wieku, pt. Ḥudūd al-ʿĀlam spisanej przez nieznanego autora znajdziemy kolejny urywek potwierdzający skłonność słowiańskich kobiet do pozbawiania się życia. Autor pisze o Słowianach: „Palą oni swoich zmarłych. Kiedy umrze jakiś mężczyzna, żona jego, jeżeli go kocha, zabija się sama.” Inny perski autor z XI wieku, Abu Sa’id Gardezi pisał o podobnym zwyczaju panującym wśród Rusów. Mieli oni po śmierci mężczyzny kłaść do jego grobu również żywą żonę i zakrywać otwór wielkim kamieniem, tak że kobieta sama umierała w środku.

Gdyby tego było mało w nasze ręce wpada kolejna relacja z X wieku spisana przez Ibrahim ibn Jakuba, żydowskiego podróżnika, kupca a prawdopodobnie również szpiega. Ibn Jakub pisał o słowiańskim plemieniu Srbin, którego przedstawiciele „palą siebie w ogniu, gdy umrze ich wódz i palą swoje wierzchowce.” Ibn Jakub porównuje zachowanie plemienia do zwyczajów jakie panują wśród Hindusów, którzy podobnie jak Słowianie cieszą się podczas pogrzebu, tak jakby wraz ze śmiercią na zmarłego czekało coś przyjemnego. Zachowanie kobiet opisano następującymi słowami: „żony zmarłego krają sobie ręce i twarze nożami, a gdy która z nich twierdzi, że go kocha, zawiesza sznur i wspina się ku niemu po stołku, po czym obwiązuje sobie nim szyję. Potem wyrywają spod niej stołek, a ona pozostaje zawieszona, dygając, aż skona, po czym zostaje spalona i łączy się ze swym mężem.” Brzmi znajomo? To niemal kalka tego co działo się wśród Rusów, zamieszkujących siedziby oddalone o dwa tysiące kilometrów od Słowian z którymi zetknął się Ibn Jakub.

Gdyby te relacje nie wystarczyły, mamy jeszcze trzy kolejne. Wspomniany już wcześniej biskup merseburski Thietmar pisał, że również w kraju Mieszka I kobiety również dzieliły los swych zmarłych mężów. Podczas pogrzebu obcinano im głowy. Thietmar pisał w czasach Bolesława Chrobrego, a więc początkiem XI wieku.

Dysponujemy bizantyjskim źródłem z VI-VII wieku, Strategikonie napisanym przez niejakiego Pseudo-Maurycego (alter ego bizantyjskiego cesarza o tym samym imieniu), który zapewnia, że słowiańskie kobiety uważają śmierć męża za swój własny koniec i duszą się dobrowolnie aby uniknąć wdowieństwa za życia.

Podobny zwyczaj dostrzega już św. Bonifacy, który w liście do króla Mercji Aethelbalda pisze o Winedach (jedno z określeń Słowian), że „z taką gorliwością przestrzegają wzajemnej miłości małżonków, że kobieta, kiedy mąż jej umrze, nie chce żyć dłużej. I z uznaniem się u nich spotyka taka niewiasta, która własnoręcznie sobie śmierć zadaje i na jednym stosie płonie ze swym mężem”.

Widząc wszystkie powyższe przykłady, nie sposób dalej wierzyć, że Słowianie uznawali śmierć za kres wszystkiego jakby chciał Thietmar. Prawdopodobnie merseburski biskup miał na myśli brak wśród plemion słowiańskich wiary w zmartwychwstanie po śmierci. Ciężko wyobrazić sobie, żeby kobiety mordowały się na grobach swoich mężów nie licząc na żadną egzystencję w zaświatach. Podobnie pozbawiona sensu byłaby zabawa i radosna atmosfera oraz składanie licznych, kosztownych darów. Powyższe źródła skłaniają nas do wyobrażania sobie słowiańskich zaświatów jako miejsca pełnego dostatku i radości, być może pod postacią skąpanych w słońcu, urodzajnych pastwisk, na których będą mogły żerować dusze zmarłych?

Problem w tym, że dysponujemy również innymi źródłami, które pokazują zaświaty z zupełnie innej strony…

W wierzeniach Słowian często pojawiają się tzw. nawie, o których mówiłem dość obszernie w poprzednich odcinkach skupionych na samej demonologii. Nawie oznaczają dusze zmarłych zaś kraina przez nich zamieszkana niejednokrotnie występuje pod nazwą Nawia. Sama nazwa pochodzi z prasłowiańskich terminów oznaczających trupy, zmarłych, gnicie, usychanie, umieranie. Nawia jest zamieszkana przede wszystkim przez postacie zmarłe w sposób tragiczny, które nie wykorzystały życiowego potencjału, w szczególności mamy tutaj topielców, porońców, samobójców, czarowników bądź inne zamordowane osoby. Źródła bałkańskie mówią o nawiach jako upiornych, nagich ptakach, które mogą atakować ludzi w trakcie burzy, np. wydziobując płody z łona młodych matek. Nawie bardzo sprawnie przeszły z wierzeń przedchrześcijańskich do nowej rzeczywistości zdominowanej przez kościół, naukowcy są właściwie pewni, że wiara w nie była szeroko rozpowszechniona już we wczesnym średniowieczu a przetrwała aż do XX stulecia. Leonard Pełka, na którego często powoływałem się w poprzednich odcinkach przywołuje historię takiej właśnie nawii zaobserwowanej rzekomo na Rzeszowszczyźnie w latach 60. XX wieku. W przeciwieństwie do przedchrześcijańskich przodków, taką XX-wieczną nawię można było odpędzić udzielając jej chrztu. Pospólstwo przetransferowało jak widać wiarę w potępieńczy charakter nawii, którą najczęściej stawały się dzieci zmarłe bez chrztu.

Nawie pojawiały się pod postacią wszelakiej maści ptaków, a jeden z najstarszych opisów tych istot pochodzi z XI-wiecznego opisu zarazy w Połocku: „[…] zdawało się słyszeć w nocy tętent, stękanie na ulicy, uganiały biesy jak ludzie. Jeśli kto wychodził z domu, chcąc widzieć, natychmiast urażony zostawał niewidzialnie od biesów raną, i z tego umierali i nie śmieli wychodzić z domu. […] Przeto mówiono, że upiory zabijają Połoczan.”

Jeżeli mówiono o kimś, że poszedł do Nawii to miano na myśli, że umarł. Tak samo przygotowywanie komuś pobytu w Nawii było eufemistycznym określeniem zadania śmierci. Nawia była siedzibą dusz, które w przeciwieństwie do poprzednich relacji, nie cieszyły się słonecznymi łąkami pełnymi paszy, lecz cierpiały wieczny głód, ziąb i niedostatek. Niektórzy badacze starają się wyjaśnić zwyczaj składania krzesiwa do grobów jako chęć pomocy zmarłemu, który mógłby w ten sposób rozjaśnić ciemności i ogrzać się po drugiej stronie.

Powyższa wizja życia pozagrobowego wymusiła na Słowianach stworzenie całego spektrum obrzędów zadusznych, mających na celu zaspokojenie potrzeb dusz poprzez zostawianie na grobach jadła oraz ognia pod postacią zniczy. Wspominałem o genezie tego zwyczaju w odcinku o demonach domowych. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że nasze swojskie, katolickie kapliczki również wywodzą się z tych zamierzchłych praktyk, gdy zbłąkanym duszom stawiano małe domki na rozstajach dróg, tak aby mogły się posilić i ogrzać. Proceder był wymuszony tak współczuciem jak i lękiem, zziębnięta i głodna nawia dziadka mogła bowiem szukać zaspokojenia w domostwie rodziny, a jej wizyta nie zawsze musiała mieć przyjacielski charakter.

Wierzenia w domowe duchy, obcowanie ze zmarłymi przodkami były bardzo rozwinięte wśród Słowian jak i innych ludów indoeuropejskich, nie zostały też łatwo wyrugowane przez zwycięskie chrześcijaństwo. Do walki z tzw. ubożętami zmobilizowano cały kościelny aparat, tworząc chociażby postacie aniołów stróżów walczących z domowikami o rząd chłopskich dusz. W całym średniowieczu i okresie nowożytnym aż do najbliższych nam czasów znajdujemy relacje o wierze w duchy zmarłych, którym zostawiano strawę i ogień, w katechizmie Kościoła katolickiego  z XVI w. znajdujemy wzmiankę o różnych rodzajach diabelskich, ziemskich skryatkach i domowych ubożętach. Sama nazwa ubożę jak już wspominałem w poprzednim odcinku najpewniej nawiązywała do kiepskiego stanu materialnego owych istot.

Zmarłych wspominano dwa razy do roku, w okolicach przesilenia wiosennego i jesiennego, a zwyczaj był powszechny nie tylko wśród Słowian, ale również np. Celtów. Generalnie można zaobserwować  mnóstwo podobieństw do wierzeń ludów barbarzyńskich, które skłoniły Georgesa Dumezila do stworzenia słynnej koncepcji trójpodziału władzy boskiej obecnego we wszystkich ludach indoeuropejskich. Poruszę ten temat w innym odcinku, ponieważ jest on kluczowy dla zrozumienia w jaki sposób rekonstruuje się wierzenia Słowian nie posiadając niemal wcale źródeł materialnych.

Liczne tradycje związane z obrzędami zadusznymi, w tym nasze słynne dziady, zachowały się w szczątkowej formie do naszych niemal czasów. Jeszcze w XIX i XX wieku etnografowie rosyjscy zapisywali zwyczaje panujące na Białorusi, gdzie zmarłych chowano w gajach, na grobach sadzono drzewo a kilka razy do roku organizowano na mogiłach uczty, paląc znicze i znosząc jadło w tym jajka odgrywające istotną rolę w obrzędach. Bardzo podobne zwyczaje miały miejsce na Kaszubszczyźnie, gdzie jeszcze sto lat temu każdemu ważnemu wydarzeniu z życia człowieka towarzyszyło sadzenie dębu. Drzewo to miało istotne znaczenie dla każdego człowieka, będąc swego rodzaju pamiątką po tzw. axis mundi,  czyli osi świata łączącej krainę zmarłych, żywych i niebiosa. Drzewo zasadzone na mogile łączyło się ze światem zmarłych korzeniami, pień znajdował się w krainie żywych a korona kierowała się ku niebu. Na gałęziach drzewa niejednokrotnie odpoczynek znajdowały ptaki, które jak już wiemy często utożsamiano z duszami zmarłych. Na mogile można było zostawić zwyczajny patyk, na którym zmarły pod postacią ptaka mógł przycupnąć i odpocząć. Zwyczaj ten był mocno piętnowany przez XII-wiecznego duchownego Ebona, znanego ze spisania biografii świętego Ottona z Bambergu. Ebon zalecał neofitom „by nie grzebali zmarłych chrześcijan razem z poganami w lasach albo na polach, ale na cmentarzach, jak jest we zwyczaju u wszystkich chrześcijan, by nie kładli kijów na grobach, by odrzucili wszelki zwyczaj i przewrotność pogańską.” Ebon działał wśród Pomorzan w okresie ostatecznego upadku oficjalnych, pogańskich kultów, był więc jednym z ostatnich świadków szeroko rozpowszechnionych kultów przedchrześcijańskich. Jego potępienie kijów wtykanych na grobach odnosi się do wspomnianego wcześniej zwyczaju przygotowywania miejsca odpoczynku dla zbłąkanych dusz.

Nawia jest jednym z terminów jakiego używano dla określenia zaświatów. W relacjach pojawia się czasami słowo Iryj, Wyrij, Wyraj lub po prostu Raj. Znawcy tematu sugerują, że słowo pochodzi z języka irańskiego i oznacza bogactwo, zasobność, szczęście. Słowianie powszechnie wierzyli, że to właśnie w Wyraju chroniły się zimą węże i ptaki, stamtąd też wracają na wiosnę. Wyraj był początkowo jeden, jednak jak dowodzi Andrzej Szyjewski w „Religii Słowian” pod wpływem chrześcijaństwa powstały dwa wyraje – ptasi i wężowy, odzwierciedlające Niebo i Piekło.

Wyraj najczęściej przedstawiano jako krainę oddzieloną od świata żywych zbiornikiem wodnym pod postacią wielkiej rzeki lub morza. Rzeka ta, zwana nieraz rzeką zapomnienia musiała być pokonana przez zmarłego do czterdziestu dni po śmierci. Po tym czasie następowało kompletne odejście od świata żywych. Na terenach Białorusi i Rosji długo zachował się zwyczaj pieczenia czterdziestego dnia po zgonie schodów  z ciasta. Symbolizowały one ostateczne opuszczenie naszego padołu przez nieboszczyka, a zwyczaj był tak silnie zakorzeniony, że przyjął się w chrześcijańskiej rzeczywistości a pop poświęcał symboliczne schody. Aleksander Bruckner w „Mitologii Słowiańskiej i Polskiej” zauważył, że ww. schody zastąpiły wcześniejsze mosty z ciasta, pieczone aby umożliwić duszy zmarłego udanie się do „nawi Welesowej, za morze”.

W wierzeniach wschodniosłowiańskich często pojawia się legendarna wyspa o nazwie Bujan, na którą to miały udawać się dusze zmarłych. Widzimy więc, że podobnie jak w innych przykładach zaświaty znajdowały się za akwenem wodnym, oddzielającym je od świata żywych. Zmarły tuż po śmierci był oczyszczany przez ogień stosu ofiarnego a następnie wodę za którą krył się ostateczny cel jego wędrówki w postaci wyspy umarłych, motywu bardzo popularnego wśród ludów indoeuropejskich. Umiejscowienie zaświatów za akwenem wodnym wymuszało na wielu ludach chowanie zmarłych w łodziach, o czym wspominałem powołując się choćby na relację Ibn Fadlana z kraju Rusów. Pochówki w łodziach były popularne wśród ludów Skandynawskich, Słowian nadbałtyckich. Aby unaocznić sobie znaczenie wody w wierzeniach eschatologicznych można odwołać się do analogii w wierzeniach sąsiednich Skandynawów, u których zaświaty były oddzielone od krainy żywych dwoma rzekami – Thund i Gjoell. Kamil Kajkowski w swojej godnej polecenia książce „Mity, kult i rytuał” zwraca uwagę na symbolikę przemijania towarzyszącą wodzie. Rzeka często była traktowana jako droga w zaświaty, nad którą przerzucano wspomniane przeze mnie mosty lub schody z ciasta. Cmentarze wczesnośredniowieczne często sytuowano właśnie za rzekami oddzielającymi je od osad żywych.

Paweł Szczepanik w swojej świetnej książce o słowiańskich zaświatach zauważa, że taka kosmologicznie postrzegana Wyspa była w wierzeniach pogańskich Słowian czymś na kształt realizacji idei Raju.

Jak widzimy nie można przedstawić jednolitej wizji słowiańskich zaświatów, przyczyny tego stanu rzeczy leżą głównie w rozpiętości czasowej oraz geograficznej analizowanych źródeł. Słowianie nie żyli w próżni, a jak widzieliśmy na przykładzie pogrzebu wareskiego możnowładcy, ich wierzenia mogły swobodnie mieszać się z wizjami Skandynawów bądź Chazarów. Nie bez znaczenia był również narastający wpływ chrześcijaństwa, które zaowocowało wyodrębnieniem chociażby dwóch Wyrajów w miejsce jednego znanego pierwotnie.

Gdybyśmy mieli uogólniać, słowiańskie zaświaty mogłyby być wyspą oddzieloną od świata żywych zbiornikiem wodnym, najczęściej rzeką. Wyspa powinna ociekać urodzajem, mieć łąki na których pasło by się bydło oraz drzewa stanowiące postój dla ptaków (nie wiadomo czy zmarły skończy jako ptak czy krowa). Nad wszystkim czuwałby Weles lub jakaś jego hipostaza. To tylko jedna z wizji zaświatów, ta przyjemniejsza, z którą łatwiej byłoby się pogodzić.